Wiadomość o koncercie Johna Portera dopadła mnie dość nieoczekiwanie. Pierwsza była M. Posłała zwyczajowo kilka oszczędnych słów, o tym, że będzie, że zagra tu i o tej, ale zupełnie tak, jakby to nie było czymś istotnym. Chociaż wiedziałem już, bo przecież znałem ten pozorny woal obojętności, dystansu i miałem pewność, że to jest, będzie istotne. Również dla M.
Przebiegałem, bardziej może przeciskałem się przez Bieg Ulicą Piotrkowską z szamoczącą się gdzieś myślą- jak zagra dzisiaj stary bard z lat młodzieńczych ?
Nie pamiętam i nie uważałem Portera nawet w latach szaroosiemdziesiątych za outsidera, kontestatora na miarę choćby Kaczmarskiego czy Gintrowskiego. Jego winylowy longplay Helicopters w perelowskim m 4 został przewiercony na wylot igłą gramofonu z łódzkiej Unitry Foniki i liczbą odtworzeń do potęgi "n". A jednak był dla mnie zawsze kimś spoza głównego nurtu. Postacią podążającą własną drogą, o brzmieniu nie łatwym. Nie dla wszystkich i nie dla każdego.
O tekstach nie potrafiłem się dawniej wypowiedzieć. Angielski był wtedy językiem Stonesów, Luca Skywalkera i Columbo, nie moim.
Rzeczywistość, która nas otacza z całym szeregiem sygnałów, informacji, stymulujących bodźców z każdej strony często wydaje się nie do zniesienia. Domagamy się w momentach przeciążenia jakiejś spójności, prostoty przekazu, jasnej wskazówki na drodze. Prawdy. Nie tego, co jest postprawdą.
I chyba właśnie to dostałem tamtego majowego wieczoru przy Piotrkowskiej.
Uczciwe, solidne granie z nerwem. Otwarty przekaz wprost, szczypta autoironii, dystansu do siebie samego, może zwyczajna rzetelność w tym co się robi. Takiego Portera zawsze chciałem zobaczyć i takim właśnie był. Choć nie potrafiłem pozbyć się myśli, że jest symbolem czasu, którego już nie ma.
Przebiegałem, bardziej może przeciskałem się przez Bieg Ulicą Piotrkowską z szamoczącą się gdzieś myślą- jak zagra dzisiaj stary bard z lat młodzieńczych ?
Nie pamiętam i nie uważałem Portera nawet w latach szaroosiemdziesiątych za outsidera, kontestatora na miarę choćby Kaczmarskiego czy Gintrowskiego. Jego winylowy longplay Helicopters w perelowskim m 4 został przewiercony na wylot igłą gramofonu z łódzkiej Unitry Foniki i liczbą odtworzeń do potęgi "n". A jednak był dla mnie zawsze kimś spoza głównego nurtu. Postacią podążającą własną drogą, o brzmieniu nie łatwym. Nie dla wszystkich i nie dla każdego.
O tekstach nie potrafiłem się dawniej wypowiedzieć. Angielski był wtedy językiem Stonesów, Luca Skywalkera i Columbo, nie moim.
Rzeczywistość, która nas otacza z całym szeregiem sygnałów, informacji, stymulujących bodźców z każdej strony często wydaje się nie do zniesienia. Domagamy się w momentach przeciążenia jakiejś spójności, prostoty przekazu, jasnej wskazówki na drodze. Prawdy. Nie tego, co jest postprawdą.
I chyba właśnie to dostałem tamtego majowego wieczoru przy Piotrkowskiej.
Uczciwe, solidne granie z nerwem. Otwarty przekaz wprost, szczypta autoironii, dystansu do siebie samego, może zwyczajna rzetelność w tym co się robi. Takiego Portera zawsze chciałem zobaczyć i takim właśnie był. Choć nie potrafiłem pozbyć się myśli, że jest symbolem czasu, którego już nie ma.
Komentarze
Prześlij komentarz