Przejdź do głównej zawartości

Portret ze Światłem. Wspomnienie o Renacie Glubowskiej

Renata  29.06.2011



Wyobrażałem sobie ten lipiec. Pielęgnowałem w głowie myśl o nim. Jaki będzie ? Okrągły rok oczekiwania. Niecierpliwie przyglądałem się z  balkonu wielkopłytowego bloku - drzewom, trawie, kwiatom a  niekiedy ptakom.Wszystko wokół, nagle ożyło i głośno domagało się swoich praw. Psy w trawie i na chodnikach, koty ukryte pod samochodami, ptaki w powietrzu, kolory i zapachy lipca. Na ścieżce prowadzącej do parku, znów pojawiły się rowery i pojawili się też ludzie.
Właśnie w tej kolejności. Ta kolejność była dla Renaty, jakoś ogromnie ważna.
- A co zobaczyłeś najpierw ? Rower czy mnie ?
Obserwuję te rowery jakbym chciał zobaczyć ten jeden. Ten pomalowany Jej ręką, stary miejski holender. Naturalnie wiem, jak daremne są to usiłowania. Zobaczyć ten rower i poznać osobę tak cudownie opierającą się rzeczywistości, hałaśliwemu tu i teraz, osobę wręcz eteryczną - to prawdziwy dar. Na całe życie. Paradoksalnie wiedziałem o tym od pierwszych chwil, kiedy pojawiłem się z aparatem w sklepiku Pani Joli na Starych Bałutach.
Wielokrotnie zastanawiałem się nad formułą tego wspomnienia. Z nie małym trudem, udaje mi się unikać nadmiernie patetycznych słów. Nie da się oczywiście, pisać dzisiaj bez pewnej wrażliwości. Bez określonych emocji. To nie jest możliwe.
Myślę, że gdyby żyła dzisiaj, bardzo ucieszyłoby ją to zdjęcie, umieszczone w blogu. Portret bardzo Jej się podobał, zdążyła mi o tym powiedzieć.
Wtedy, zeszłego lata , podobnego do tego dzisiaj - trochę gorącego i trochę burzowego, nie wiedziałem jeszcze, że będzie to portret doskonały. Portret pod każdym względem kompletny. Portret skończony, absolutny. Tego przecież, nigdy się nie wie. Nigdy też, nie wie się, że portretowana osoba może za krótką chwilę stać się już nieobecna. To taki szczególny rodzaj nieobecności. Nie pozwala zasnąć i pozbawia tchu, nawet wtedy kiedy okno jest uchylone, a wiatr stuka żaluzjami , zupełnie jakby ktoś nimi potrząsał. Kiedy idę ulicą Gdańską i mijam sklep z antykami i kiedy mijam Malowanego Kufra, w oddali widzę park, Plac Kościelny i Stare Bałuty, to wiem, że tej nieobecności, jest w tych miejscach najwięcej.

Prosiłem Renatę o zgodę na to zdjęcie, już od pierwszej chwili, kiedy wszedłem do Jej biura. Początkowo na nic zdawały się moje wątłe próby przekonywania, ostatecznie jednak zgodziła się, ale pod pewnymi warunkami - Tutaj jest bałagan, a jak już chcesz, to rób te zdjęcia, ale ja nie będę ci pozowała. Będę tutaj porządkowała, będziemy rozmawiali, a ty będziesz sobie fotografował.
Renata krząta się po pomieszczeniu, wyciera kurze z mebli, coś ustawia, układa i przesuwa, robi to szybko, bardzo energicznie. Dopiero po jakimś czasie zauważam, że to jakiś szczególny rodzaj permanentnego pośpiechu. Później jeszcze widzę i podziwiam tą energię, niezmierzoną ilość życia, kiedy jedzie na rowerze do sklepiku Pani Joli na Łagiewnicką 7.

Dźwigamy wspólnie jakiś szklany regalik, Renata wydaje mi bardzo stanowcze polecenia, tym swoim miękkim, śpiewnym głosem, co szalenie mi się podoba. Mocuję się ze szklanym meblem, przesuwając go to w lewo, to w prawo po kilka milimetrów. Wszystko ma tutaj swoje precyzyjnie określone miejsce. Na kilka sekund przysiada na szafce, spogląda w stronę okna. Składa dłonie na kolanach. Proszę aby wytrzymała  chociaż jedną pełną minutę. Unoszę do oka aparat, widzę Jej skrępowanie, ale przecież to wymarzona poza do portretu.
Czuję podskórnie wyjątkowość tego ujęcia. Jego ulotność, nieokreślone piękno niepowtarzalności.
W tle widoczne są rozmaite szpargały, kilka segregatorów w stosie wyglądającym tak, jakby miał się zaraz zsunąć na podłogę. W rogu pomieszczenia stoi wiklinowy kosz, jakaś szara, metalowa płyta oparta o ceglaną ścianę i parasolka. Przed Renatą, biurko , którego na zdjęciu nie widać, z decuopage i krakelurą spękań. Naturalnie to robota samej Renaty. Strop biura, to także surowe, nieotynkowane cegły. Jesteśmy w budynku po dawnej fabryce włókienniczej. Co jakiś czas, sypie nam się na głowy delikatny pyłek, raz czerwonawy, innym razem białawy, chyba wapienny. Renata uwielbia te cegły. A ja wspominam obiad z kawałkami sklepienia  w talerzu, w  piwnicach krakowskich. Renata śmieje się i opowiada o Wiedniu i wizycie w pracowni malarza. Podziwiam tą cudowną scenę, jest w niej coś mistycznego, ale nie mówię Jej o tym, bo nie chcę burzyć nastroju.
Bardzo istotnymi elementami tej fotografii są, rozpromieniona buzia Renaty (tyle w niej szczęścia !) i  biała, bardzo świetlista sukienka. Przez okno biura wpadało tego dnia, wątłe popołudniowe światło, pomimo tego przyglądając się zdjęciu, ma się wrażenie jakby było go tam znacznie więcej. Właściwie nigdy nie zadałem sobie trudu, aby rozpatrywać od strony technicznej obecność tego blasku , jaki nagle pojawił się w tej scenie. Oglądałem to zdjęcie w domu w PSie  i uderzyła mnie już wtedy, jego jakaś niepokojąca historyczność, odległość w czasie. Portrert wyglądał jakby został zrobiony przed bardzo wielu laty, no i do tego tyle światła tutaj. Zupełnie nieświadomy tego, co miało się wydarzyć później, zredukowałem barwy i zmniejszyłem przejrzystość tego obrazu, tak aby podkreślić jego świetlistość. Była bardzo szczęśliwa, kiedy wysłałem Jej gotowe zdjęcie. Nie wiedziałem tego wtedy , ale w osobach, które oglądały zdjęcie wspólnie z Renatą, wzbudziło ono niepokój, jakiś tlący się skrawek lęku. Chciałbym w tym miejscu napisać o pięknie, ale żadne słowa opisujące piękno, nie mają tutaj racji bytu. O pięknie, opowiada sam obraz...

Wieczorem wracam do domu, zadowolony  ze zdjęć i samej tylko rozmowy. Renata odprowadziła mnie na przystanek w okolicy Pl. Kościelnego. Odeszła bardzo szybko, spieszyła się. Czekam długo na autobus i przechadzam się tam i z powrotem, podpatrując słabnący już ruch ulicy. U wylotu  Lutomierskiej pojawia się facet na rowerze około czterdziestki. Pociągła twarz ozdobiona czarną i poskręcaną, zaniedbaną brodą. Nie jedzie ścieżką dla rowerów czy poboczem jezdni, ale zupełnie po środku, przeciska się pomiędzy samochodami. Rower jest stary, poobijany i jakoś siermiężnie peerelowsko wygląda. Przyglądam się tej  niecodziennej postaci i przez głowę przebiega mi myśl, że ja już gdzieś tego człowieka widziałem.
Była kiedyś taka podobna scena w "Dekalogu", Kieślowskiego. Przed tragicznymi wydarzeniami, pojawiał się na krótką chwilę Artur Barciś. W jednym z odcinków, jedzie na tzw "składaku", a kamera ukazuje go przez maleńką chwilę, kiedy zmierza w stronę zarwanego mostu tuż przed wypadkiem. I ja wówczas te sceny ze sobą połączyłem, ale nie przywiązywałem do tego jakiegokolwiek znaczenia. Nie odczytywałem tego jako scenę symboliczną. Nie odbierałem tego jako znak, przestrogę. Tego się przecież nie robi. Było to tylko krótkotrwałe skojarzenie, nic więcej. A mimo to, pamiętam o tym do dziś.

Kilka dni po tym , co się stało, usłyszałem pytanie, które do dzisiaj analizuję, na niezliczoną ilość sposobów - Panie Robercie skąd na tym zdjęciu , tyle światła ?!
Nie wiem. Tak odpowiadam sam sobie, przez te wszystkie dni. Nie wiem...
Mam jednak pełną świadomość tego, że to Światło musiało tam być, podobnie jak  musiałem tego dnia przyjść z aparatem i zrobić to zdjęcie.
Miała 42 lata, trzyletnią córeczkę i męża. Rodziców i siostrę z którymi utrzymuję kontakt do dzisiaj.
Miała też wielu przyjaciół, w tym mnie. Mówiła o mnie, że jestem Jej bratnią duszą.
Zdjęcie zostało zrobione 29 czerwca 2011, 8 lipca Renata już nie żyła.
Miałem żal do świata, że się nie zatrzymał.

Komentarze

  1. Co tu napisać. Piękne zdjęcie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Ci za pamięć o mojej siostrze.Choć nigdy do końca nie pogodzę się z jej śmiercią.Patrząc na jej córkę Amelkę widzę ją.Jest śliczną mądrą dziewczynką z pięknymi oczami Reni.Ania

    OdpowiedzUsuń
  3. Pomilczę dzisiaj. Dziękuję za komentarze.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo mi Jej brakuje. Miałyśmy tyle wspólnych planów, tyle pomysłów...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wiersz dla Renaty

Dzisiaj po raz ostatni pożegnaliśmy Renatę. Mąż z Amelką, najbliższa Rodzina, Przyjaciele, Znajomi... Po dłuższym namyśle, ośmieliłem się umieścić w blogu, mój pożegnalny wiersz dla Niej. Nawet jeśli okaże się, że nie jest to dobry wiersz, a tylko ulepione w smutku proste słowa... Renato. Byłaś mi wielkim światłem, za którym podążałem ślepy. Ufając Tobie, że zmierzamy ku słońcu. Byłaś mi szczęściem, co nie zna granic. Przyjaźnią, której końca nie ma. Dotykiem ciepła, które tulę w sobie. Śpiewem flamenco, pod błękitnym niebem. Kielichem wina , odkrywanym powoli. Zapachem łąk wdychanym wieczorem. Muzą, natchnieniem nad białą kartą. Drgającą barwą w obrazie Van Gogha. Szeptem, który serce pieści. Wolnością, która nie boi się śmierci. Dzisiaj czuję chłód. Twoje światło zgasło. Teraz, gdy zmrok zapadł tak nagle. Rozpraszam noc, moim własnym światłem. Ujmuję Twą dłoń i ostrożnie prowadzę. Ku słońcu... Bardzo proszę osoby odwiedzające małe formaty, o

Wiedeń - nieoczywisty.

 O Wiedniu już zwyczajowo mówi się, jako o mieście z magicznym klimatem. A wiele głosów twierdzi, że panuje w nim nadal- historyczna aura CK monarchii. Postanowiłem to sprawdzić i dzisiaj zapraszam na wstęp do kilkudniowej wrześniowej wędrówki po gargantuicznej stolicy Austrii.   Głównym celem wyprawy była ( co było oczywiste wyłącznie dla mnie) - Albertina z gigantyczną kolekcją grafik. Owszem, wyeksponowane są tutaj słynne dłonie Dürera i zając. Odrobina Rembrandtów, kilka zachwycających szczegółowością grafik Pietera Bruegela Starszego,  ale jak na szumne opisy zbiorów, na stronie Albertiny - opuściliśmy jej progi z dużym niedosytem.  Dość nieoczekiwanie jednak pojawiła się możliwość odwiedzenia wiedeńskiego Arsenału. Miejsca dość niezwykłego i  nieoczywistego, jak przystało  na popularne cele na mapce turystycznych peregrynacji po Wiedniu. Ale, o tym napiszę już więcej w kolejnym wpisie.  Albertina                                                         Kunsthistorishes Museum